MRDP, czyli szlakiem Biedronek i tysiąca i jednej dziury.

Sobota, 26 sierpnia 2017 · Komentarze(1)
Kategoria Maratony.
Radków-Głuszyca-Lubawka-Świeradów Zdr.-Zgorzelec-Ruszów-Nowe Czaple -Brody -Cybinka -Sarbinowo - Osinów -Szczecin-Międzyzdroje-Kołobrzeg-Ustka-Krokowa-Rozewie
MRDP IV
Pobudka o 7-ej, komórka i power bank podładowane przez noc. To musi wystarczyć do mety, bo to mój ostatni nocleg. Nie śpieszę się, bo nie ma gdzie!
Jem normalne śniadanie, zadbali tu o mnie niesamowicie. Dostałem nawet płatki z ciepłym mlekiem. Dobre normalne jedzenie, piękna pogoda i życzliwi ludzie nastrajają mnie optymistycznie, ha ha bojowo. Startuje. Godzinę później mijam M. Dudę, a kawałek dalej jadących na powitanie M. Kabata i kolarza w stroju BBT. Za Głuszycą dzieje się coś co nigdy nie powinno się stać. Wypina się garmin i mimo zabezpieczenia ląduje na poboczu. Zabezpieczenie to smycz (nitka) z telefonu. Puszcza metalowe kółeczko łącznikowe które łączy uchwyt z nitką. Wow, na tym kółeczku to można powiesić słonia, takie to dziury musieliśmy znosić. Resztki włosów jeżą mi się na głowie, podnoszę garmina i nie patrzę tylko obmacuje. Chyba cały, wymieniam kółko. Nie patrzę, wpinam w uchwyt. Ruszam cały się gotuje, zerkam chyba dobrze. Tak dobrze i kamień spadł mi z serca. Tu do mety nie możesz być niczego pewny, wszytko się może zdarzyć. Zaglądam na chwilę do serwisu rowerowego w Kowarach. Czyszczę i smaruje napęd. Jutro niedziela, a serwis na promie planuje objechać w nocy. Świeradów Zdr. to już końcówka gór na maratonie, ostatnie zjazdy i cudowne widoki. Bardzo udany miałem ten górski kawałek na maratonie, świetnie się jechało i pogoda dopisała.
Po dobrym śniadaniu postanowiłem odpocząć od sklepowego jedzenia. Inwestuje w siebie. Zamawiam obiad w knajpie. Zupę odpuszczam bo mają tylko rosół, ale na drugie udaje się wynegocjować wielki półmisek makaronu, filet i surówki. Nareszcie dobre rowerowe jedzenie, to czego najbardziej mi brakowało. W Zgorzelcu spotykam na chwilę W.Jańczaka. Przejazd wzdłuż Nysy jest zamknięty (festiwal) i niestety muszę dreptać 2-3 km z buta. Ścisk, hałas, wyziewy z grilla ciekawy sposób na spędzanie wolnego czasu. W Ruszowie na pk30 małe podsumowanie dnia-240 km po 12 godzinach jazdy. Świetnie to poszło, optymistycznie patrzę w przyszłość i zmieniam nastawienie na bardziej bojowe. Zakupy na noc w małej zapomnianej mieścinie, wybór żaden, a ceny z kosmosu. Nadchodzi noc, mroczna, burzowa, taka z sennych koszmarów. Do pk. w Nowe Czaple idzie jeszcze w miarę sprawnie z krótką przerwą na przeczekanie burzy. Koło północy zaczyna się piekło, piekło lubińskich bruków. Droga jest mokra po opadach,dziury są jak kratery na Marsie. Próbuje z lewej, prawej, środkiem, takim małym piaszczystym wężykiem koło drogi. Wszędzie jest źle. Głowa telepie się na karku, czuje jakby przystawiono mi młot pneumatyczny do kasku. Ból jest nieznośny, sięga głęboko tam gdzie jeszcze nigdy nie byłem. I nagle przerwa-asfalt. Cudownie, jest wspaniale, rozpędzasz się by po chwili wpaść w kolejną brukową przecinkę. Beznadziejny kawałek, zniechęcenie i taka ogólna bezradność. Ile walczyłem!? godzinę,dwie? W końcu przerwa na przystanku masaż i krótka drzemka. 35 km w 4,5 godziny to mój rekord na tym maratonie:)
Odchodzi problem z objazdem, jadę na prom w Połęcku. Tu punkt serwisowy ma T. Ignasiak. Mój napęd jest w doskonałym stanie, dodaję tylko trochę smaru. Chwilę czekam na prom, w międzyczasie budzi się Tomek i częstuje gorącą herbatą z miodem. Teraz ma być już z górki,znaczy płasko z wiatrem w plecy i po dobrym asfalcie. Po tym co przejechałem to już wszystko będzie autostradą:)  Za promem jeszcze kawałek misz-maszu, a później czuję, że jadę na szosówce. Trójka nie schodzi z licznika, a czasami nieśmiało wskakuje czwórka. Chrum-brum,stuk-puk, za dobrze szło, coś strzela w napędzie. Łożyska? Może dostała się woda? Równo kręcę jest ok, przy zmianie rytmu trzaski. Zobaczymy jak to się rozwinie. Myk, myk mijają kolejne pk. Hop siup i już Szczecin. Szybko poszło i trochę odbudowałem się po tej koszmarnej nocy. Miłe spotkanie z kibicami H.Świerczyńskim i dwoma nieznanymi osobami w strojach BBT, można chwilę pogadać i zrobić komfortowe zakupy. Szybko się zbieram, bo noga podaje, wiatr z zachodu to trzeba korzystać. Do Wolina szybko i bez problemów i tu już po zmroku wjeżdżam na ruchliwą DK3. Ruch jest duży, tiry grzeją ponad 100 km/h i rzuca mnie kilka razy jak piórko. Czuje się niepewnie między jezdnią, a stalowymi barierkami. Jakoś tak ciężko utrzymać się na rowerze w pasie technicznym. Robię chwilę przerwy i to pomaga. Tak trochę na raty dociągam do zjazdu na Międzyzdroje. Ładuje ostatnią paczkę do garmina, niecałe 350 km. Ha ha, tak sobie pomyślałem, że to całkiem blisko :) Tysiące zamieniły się w setki, setki zamienią się w dziesiątki, po południu powinienem dojechać, jak dobrze pójdzie. Najważniejsze to przejechać ten turystyczny odcinek do Mielna w nocy. Reszta jakoś pójdzie. Dobrze idzie do Trzebiatowa, zamula , ale jakoś idzie. Na jednym z takich ozdobnych rond haczę tylnym kołem o kostkę. Kontrolowany upadek: obijam lewe kolano i lewy nadgarstek. Boli jak zawsze i da się żyć, ale wmieszała się w to wszystko prawa ręka i wybijam kciuk. Konkretnie boli. Każde kliknięcie w klamkomanetkę będzie przypominało: po co ci to było?! Trafia się leśna wiata to korzystam.Spartańskie warunki: twarda ława, zimno, długo się nie pośpi, a może wcale. Boli jakby mniej, a może mniej się czuje. Kołobrzeg o 6-ej, Ustka o 12-ej, jeszcze nie jest tak źle. W końcu zamulanie przechodzi w bunt, organizm mówi dość i już. Nie pojedziesz, bo wystarczy nie postoisz, bo wszystko boli, nie pośpisz, bo jednak adrenalina wciąż trzyma. Małe przekupstwo, zakupy w sklepie trochę słodkiego, ciut słonego, chwila przerwy. Wystarczy ,żeby pomarzyć o domku, dzbanuszku świeżo zaparzonej czarnej herbaty, o kapciach. Ha ha. Powoli ruszam, nic nie jest lepiej i znowu zaczyna strzelać napęd. Jak utrzymać ,te spuchnięte opadające powieki!? Patrzę na garmina 60 km do końca, daleko. Zajebiście daleko. I wtedy wpadam w dziurę i łapię gumę.Wkurzyłem się mocno, tyle km.przejechać, tysiące dziur ominąć i tu, teraz złapać gumę. Łapię dętkę, zamiast łyżek wtyczka od ładowarki i już się pompka grzeje. I poniosło mnie, J.Żarnowieckie,ostatnie "góry" nad morzem i ten cudowny kawałek bruku na koniec. I jest czeka, miła, empatyczna, sympatyczna "maratonowa maskotka":)  Młodzi mówią cool ha, ha. Przyniosła mi szczęście, mnie i wielu innym.
No i możecie wierzyć lub nie fajnie było.

Komentarze (1)

Z Radkowa to jednak jest nieco więcej km do Rozewia ;-)

MARECKY 16:32 środa, 20 września 2017
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!