MRDP, czyli szlakiem Biedronek i tysiąca i jednej dziury.
Sobota, 19 sierpnia 2017
· Komentarze(0)
Kategoria Maratony.
Rozewie - Świbno - Gronowo - Sępopol - Gołdap - Sejny - Kuźnica - Narewka - Siemiatycze - Terespol - Zosin - Lubaczów.
MRDP I
Spod latarni na Rozewiu startujemy z lekką obsuwą. Przejazd przez Trójmiasto idzie w miarę sprawnie. Widać w kolorowej grupce kolarzy różne szkoły jazdy w mieście. Jedziemy dosłownie wszędzie: po jezdni, po ddr-ów, po chodnikach z lewej i prawej strony. Jadę w grupce z lokalsem i to oszczędza sporo nerwów i niepotrzebnego stresu. Na promie jesteśmy przed czasem i jest chwila , żeby pogadać z Olo i Turystą którzy zaszczycili nas na trasie. Jak było do przewidzenia nie wszyscy dojeżdżają do 16 i musimy poczekać po drugiej stronie na resztę grupy. W końcu dociera prezes i wygłasza stosowną formułkę. Część wyrywa do przodu, a ja wrzucam leniwe 30km/h. Powoli rozkręcam ten wymuszony postój. Sporo osób mnie mija, a najsławniejszy z nich to jeżdżący w jeansach. Za Rybiną po przeprawie przez Szkarpawę szwankuje mi garmin pierwszy i niestety nie ostatni raz. Próbuje go ponownie odpalić, ale nic z tego. Bawię się z nim kilkanaście minut, w końcu wymieniam baterie na nowe i w końcu odpala. Ruszam dziarsko do przodu i mijając kogoś ciągle słyszę : co Ty tutaj robisz? Kręcę waść kręcę :) Odbijam sobie z nawiązką w Suchaczu, na podjeździe mijam pięciu na zjeździe dokładam trzech, a na następnym podjeździe dokładam kilku kolejnych kolarzy. Na pk2 w Groniewie zatrzymuje się tylko na ubranie ciuchów na noc i włączenie oświetlenia. Noc mija spokojnie ,w końcu towarzystwo się rozjechało, wpływa to na mnie kojąco:) , a kilometry lecą błyskawicznie. Na 400 km ładuje 2 paczkę do garmina, a gdzieś 30 km za trójstykiem , a przed Rutka Tartak mogło być dla mnie po imprezie. Zaczyna padać, spada gwałtownie ciśnienie. Mroczy mnie raz , potem drugi, a za trzecim razem ląduje w rowie. Rów jest wysoki na 2 m i prawie pionowy. Lecę do przodu i od razu walę kaskiem w ziemną ścianę. Czuję, że kark przesuwa mi się do tyłu o tyle, o ile wystaje kask. Przyćmiło mnie nieźle. Ruszam głowa w lewo, prawo wszystko sztywne. Człapie z rowu i do razu na rower. Pójdzie, albo nie. Idzie tylko cholernie boli kark. Jak boli to znaczy że żyje. Kawałek dalej mijam Gustava i Gavka. Poznali mnie znaczy wszystko w normie :) W Sejnach zaliczam pk5 i uznaje,ze nie ma co się na razie szprycować środkami przeciwbólowymi. Cały czas pada na szczęście temp.oscyluje w granicach 15-16 stopni i to wystarcza żeby nogawki i buty schły na bieżąco. Wjeżdżam powoli na Białostocczyznę i tereny przygraniczne to dość odludne miejsca. Przeważają tu drewniane domki, ludzie są zdani tylko na siebie. Skończyły mi się zapasy, jestem głodny.Sklep o romantycznej nazwie "Pszczółka" trafia się dopiero po południu. Jem śniadanio - obiado - kolację i robię zapasy na noc. Spotykam tu Maćka Blimela, który proponuje posiłek w knajpie, ale dla mnie to są marzenia ściętej głowy. Po godz.14 zaliczam pk6 w Kuźnicy. Tereny są odludne przeważają lasy, martwi mnie też deszcz bo w drodze do Narewki mam do przejechania terenowy odcinek w Łużanach. Jak wszystko tak pływa to być może będę musiał nadłożyć 25 km objazdu. Na szczęście jest sporo błota, ale grunt w miarę stabilny i daje radę po tym przejechać. Pk7 w Narewce zaliczam o 20.20. Tu niestety opady przybierają na sile, zrywa się porywisty wiatr. Nie ma gdzie się schować przed deszczem, są tu takie śmieszne malutkie wiaty z plexy które przed niczym nie chronią. Trzy razy próbuje wystartować i niestety wiatr i zimno zrzucają mnie z roweru. Wytelepało mnie nieźle, rozgrzewam się za wiatą,wykorzystuje słabszy wiatr i w końcu ruszam. W Hajnówce korzystam z przy stacyjnych zabudowań żeby trochę się ogarnąć i przeczekać nawałnice. Dość szybko ulewa przechodzi w przelotny opad i ruszam dalej. Nie planuje spać tej nocy. O 1.30 osiągam pk8 w Siemiatyczach, a kawałek dalej przejeżdżam przez most na Bugu.Nieprzyjemny kawałek, trzy razy startują do mnie psy. Słyszę je , ale nie mogę odwrócić głowy ze względu na sztywny kark. Szybciej kręcę i to na szczęście wystarcza. W nocy zatrzymuje się tylko raz na przystanku, żeby rozmasować kark, przełożyć coś do kieszonek i wyciągnąć się na chwilę na ławce.Pk9 śniadanie i zakupy robię w Terespolu przed 7 rano. Mimo wczesnej pory spore kolejki, życzliwi ludzie jednak mnie przepuszczają. Jem i pakuje zakupy na cały dzień do kieszonek i sakwy. Taki schemat będzie obowiązywał do końca maratonu. Wszystko to idzie dość sprawnie, ale i tak zajmuje około godziny czasu. Dalej w drogę, przestało padać i temp. około 20 stopni idealne warunki do jazdy. Świetnie się czuje i znakomicie się jedzie pomimo dziurawych dróg. Nie ma dużego ruchu to można jechać dosłownie wszędzie i zawsze znajdzie się jakiś przyzwoity kawałek asfaltu. Ciągle myślę, o tym przyśnięciu. Czemu wczoraj,a nie dziś? Widoków ciekawych tu niewiele jest za to sporo miejsc martyrologii więźniów w czasie II wojny światowej. Pk10 w Zosinie po 14 i już wiem,że nie dociągnę do Przemyśla. Nocleg i zakupy wypadają w Lubaczowie po 1125 km jazdy. Łapie mnie tu spory napad głodu, znak ,że zapasy glikogenu się wyczerpały, spaliłem to co dobre i od tej pory będę skazany tylko na sklepowe jedzenie. Jem tu pierwszy ciepły posiłek zupki błyskawiczne:pomidorową i złotego kurczaka :) Planowałem 1200 km przez pierwsze dwa dni, ale pogoda była kiepska, no i te drogi. Na razie obsuwa jest niewielka i jestem dobrej myśli.
MRDP I
Spod latarni na Rozewiu startujemy z lekką obsuwą. Przejazd przez Trójmiasto idzie w miarę sprawnie. Widać w kolorowej grupce kolarzy różne szkoły jazdy w mieście. Jedziemy dosłownie wszędzie: po jezdni, po ddr-ów, po chodnikach z lewej i prawej strony. Jadę w grupce z lokalsem i to oszczędza sporo nerwów i niepotrzebnego stresu. Na promie jesteśmy przed czasem i jest chwila , żeby pogadać z Olo i Turystą którzy zaszczycili nas na trasie. Jak było do przewidzenia nie wszyscy dojeżdżają do 16 i musimy poczekać po drugiej stronie na resztę grupy. W końcu dociera prezes i wygłasza stosowną formułkę. Część wyrywa do przodu, a ja wrzucam leniwe 30km/h. Powoli rozkręcam ten wymuszony postój. Sporo osób mnie mija, a najsławniejszy z nich to jeżdżący w jeansach. Za Rybiną po przeprawie przez Szkarpawę szwankuje mi garmin pierwszy i niestety nie ostatni raz. Próbuje go ponownie odpalić, ale nic z tego. Bawię się z nim kilkanaście minut, w końcu wymieniam baterie na nowe i w końcu odpala. Ruszam dziarsko do przodu i mijając kogoś ciągle słyszę : co Ty tutaj robisz? Kręcę waść kręcę :) Odbijam sobie z nawiązką w Suchaczu, na podjeździe mijam pięciu na zjeździe dokładam trzech, a na następnym podjeździe dokładam kilku kolejnych kolarzy. Na pk2 w Groniewie zatrzymuje się tylko na ubranie ciuchów na noc i włączenie oświetlenia. Noc mija spokojnie ,w końcu towarzystwo się rozjechało, wpływa to na mnie kojąco:) , a kilometry lecą błyskawicznie. Na 400 km ładuje 2 paczkę do garmina, a gdzieś 30 km za trójstykiem , a przed Rutka Tartak mogło być dla mnie po imprezie. Zaczyna padać, spada gwałtownie ciśnienie. Mroczy mnie raz , potem drugi, a za trzecim razem ląduje w rowie. Rów jest wysoki na 2 m i prawie pionowy. Lecę do przodu i od razu walę kaskiem w ziemną ścianę. Czuję, że kark przesuwa mi się do tyłu o tyle, o ile wystaje kask. Przyćmiło mnie nieźle. Ruszam głowa w lewo, prawo wszystko sztywne. Człapie z rowu i do razu na rower. Pójdzie, albo nie. Idzie tylko cholernie boli kark. Jak boli to znaczy że żyje. Kawałek dalej mijam Gustava i Gavka. Poznali mnie znaczy wszystko w normie :) W Sejnach zaliczam pk5 i uznaje,ze nie ma co się na razie szprycować środkami przeciwbólowymi. Cały czas pada na szczęście temp.oscyluje w granicach 15-16 stopni i to wystarcza żeby nogawki i buty schły na bieżąco. Wjeżdżam powoli na Białostocczyznę i tereny przygraniczne to dość odludne miejsca. Przeważają tu drewniane domki, ludzie są zdani tylko na siebie. Skończyły mi się zapasy, jestem głodny.Sklep o romantycznej nazwie "Pszczółka" trafia się dopiero po południu. Jem śniadanio - obiado - kolację i robię zapasy na noc. Spotykam tu Maćka Blimela, który proponuje posiłek w knajpie, ale dla mnie to są marzenia ściętej głowy. Po godz.14 zaliczam pk6 w Kuźnicy. Tereny są odludne przeważają lasy, martwi mnie też deszcz bo w drodze do Narewki mam do przejechania terenowy odcinek w Łużanach. Jak wszystko tak pływa to być może będę musiał nadłożyć 25 km objazdu. Na szczęście jest sporo błota, ale grunt w miarę stabilny i daje radę po tym przejechać. Pk7 w Narewce zaliczam o 20.20. Tu niestety opady przybierają na sile, zrywa się porywisty wiatr. Nie ma gdzie się schować przed deszczem, są tu takie śmieszne malutkie wiaty z plexy które przed niczym nie chronią. Trzy razy próbuje wystartować i niestety wiatr i zimno zrzucają mnie z roweru. Wytelepało mnie nieźle, rozgrzewam się za wiatą,wykorzystuje słabszy wiatr i w końcu ruszam. W Hajnówce korzystam z przy stacyjnych zabudowań żeby trochę się ogarnąć i przeczekać nawałnice. Dość szybko ulewa przechodzi w przelotny opad i ruszam dalej. Nie planuje spać tej nocy. O 1.30 osiągam pk8 w Siemiatyczach, a kawałek dalej przejeżdżam przez most na Bugu.Nieprzyjemny kawałek, trzy razy startują do mnie psy. Słyszę je , ale nie mogę odwrócić głowy ze względu na sztywny kark. Szybciej kręcę i to na szczęście wystarcza. W nocy zatrzymuje się tylko raz na przystanku, żeby rozmasować kark, przełożyć coś do kieszonek i wyciągnąć się na chwilę na ławce.Pk9 śniadanie i zakupy robię w Terespolu przed 7 rano. Mimo wczesnej pory spore kolejki, życzliwi ludzie jednak mnie przepuszczają. Jem i pakuje zakupy na cały dzień do kieszonek i sakwy. Taki schemat będzie obowiązywał do końca maratonu. Wszystko to idzie dość sprawnie, ale i tak zajmuje około godziny czasu. Dalej w drogę, przestało padać i temp. około 20 stopni idealne warunki do jazdy. Świetnie się czuje i znakomicie się jedzie pomimo dziurawych dróg. Nie ma dużego ruchu to można jechać dosłownie wszędzie i zawsze znajdzie się jakiś przyzwoity kawałek asfaltu. Ciągle myślę, o tym przyśnięciu. Czemu wczoraj,a nie dziś? Widoków ciekawych tu niewiele jest za to sporo miejsc martyrologii więźniów w czasie II wojny światowej. Pk10 w Zosinie po 14 i już wiem,że nie dociągnę do Przemyśla. Nocleg i zakupy wypadają w Lubaczowie po 1125 km jazdy. Łapie mnie tu spory napad głodu, znak ,że zapasy glikogenu się wyczerpały, spaliłem to co dobre i od tej pory będę skazany tylko na sklepowe jedzenie. Jem tu pierwszy ciepły posiłek zupki błyskawiczne:pomidorową i złotego kurczaka :) Planowałem 1200 km przez pierwsze dwa dni, ale pogoda była kiepska, no i te drogi. Na razie obsuwa jest niewielka i jestem dobrej myśli.