MRDP. Epilog. Jestem bardzo zadowolony i spełniony. Zrobiłem to co planowałem i o czym marzyłem. Ten maraton trzeba ukończyć, żeby docenić skalę trudności i ogrom wysiłku. Tu nie wystarczy być dobrze przygotowanym fizycznie, psychicznie. Nie da się wszystkiego przewidzieć, musisz mieć odrobinę szczęścia. Większość dróg jest kiepska i nie pojedziesz jak na BBT 30km/h. Tu trzeba orać po dwadzieścia parę na godzinę. Wytrzymałość to podstawa. Zabrał mi ten maraton wszystko co najlepsze: szybkość, bardzo dobrą jazdę w nocy. Tu jednak sporo się traci, taka zaciskająca się pętla. Wolniej jedziesz, w nocy jeszcze wolniej, gorzej jesz wolniej, mniej śpisz jeszcze wolniej. Czasu coraz mniej ha, ha. Żal roweru niesamowicie, no ale cierpieliśmy wspólnie :) Sportowo mogło być lepiej !? Tak, ale mogło być też gorzej. 10 miejsce w solo (chyba to dobrze policzyłem) to bardzo dobre miejsce .Cenię to wyżej niż BBT. Stawiałem przed maratonem na Wilka, a na "czarnego konia" Ricardo. Z młodych na Kosmę i Gavka. Dużo się nie pomyliłem. Kosma odleciał i pewnie szybko nikt mu nie dorówna. Paweł to nie jest jakaś wielka niespodzianka. Poza podium to już nie są jakieś wielkie różnice. Można zauważyć, że młodzi się tu bardzo dobrze pokazali. Czas pokaże czy to chwilowe, czy już stały trend? Największy wygrany to Robert 1973. To wielka sprawa, chylę czoło. Co bym poprawił,zmienił? Nic o czym bym nie wiedział. Wszystko to rozbija się o kasę: - lekki śpiwór wydaje się lepszym, wygodnym i praktycznym rozwiązaniem, niż noclegi - rowerowe jedzenie, tego mi najbardziej brakowało. Nie trawię McD-ów, Orlenów, a sklepowe jedzenie jest dobre na chwilę. - nie udało się pożyczyć zapasowego garmina. Wiele osób miało. - zmieniłbym drogi na lepsze. Paweł obiecał, że na następny maraton wyremontuje wszystkie drogi lol :) Koszty: 3 noclegi+śniadanie i obiad w knajpie: 60+35+35+10+20=160 zł zakupy w Biedronce 11+4 inne sklepy-240,63 zł altaziaja 8,49 zł dojazd 2x80 zł Garść cyferek: Całość trasy z garmina (podobnie wyszło z licznika 9 km więcej) dystans-3.165,4 km. ( z kawałków na stravie wyszło 18 km więcej, już tego nie zamierzam poprawiać) czas jazdy-142,05 min. avg. 22,3 km/h v max 71,9 km/h brutto 223,43 min. przewyższenia z Sigmy 23.900 m podobnie z serwisu ridewithgps.com 24.200 m Strava-15 tys ?! Zdrowie: - kark, ciągle pobolewa i może nigdy nie będzie jak dawniej - nadgarstki trochę lepiej niż zwykle, owijka i nowe rękawice pomogły - kciuk ciągle lekko opuchnięty - wargi zaleczone - tyłek w stanie idealnym, drobne obtarcia wkładki bbt-our i vitesse+linomag - trochę kolana, stopy i kręgosłup w trakcie maratonu Podziękowania: - najbliższym - chłopakom ze sklepu rowerowego Axis z Piekar Śl. - serwisantowi Danielowi - Transatlantykowi - Marsmanowi za latarkę - Skowronkowi (Darii) za suplementy - wszystkim kibicom i życzliwym osobom na trasie - Kubusiowi ha,ha
Radków-Głuszyca-Lubawka-Świeradów Zdr.-Zgorzelec-Ruszów-Nowe Czaple -Brody -Cybinka -Sarbinowo - Osinów -Szczecin-Międzyzdroje-Kołobrzeg-Ustka-Krokowa-Rozewie MRDP IV Pobudka o 7-ej, komórka i power bank podładowane przez noc. To musi wystarczyć do mety, bo to mój ostatni nocleg. Nie śpieszę się, bo nie ma gdzie! Jem normalne śniadanie, zadbali tu o mnie niesamowicie. Dostałem nawet płatki z ciepłym mlekiem. Dobre normalne jedzenie, piękna pogoda i życzliwi ludzie nastrajają mnie optymistycznie, ha ha bojowo. Startuje. Godzinę później mijam M. Dudę, a kawałek dalej jadących na powitanie M. Kabata i kolarza w stroju BBT. Za Głuszycą dzieje się coś co nigdy nie powinno się stać. Wypina się garmin i mimo zabezpieczenia ląduje na poboczu. Zabezpieczenie to smycz (nitka) z telefonu. Puszcza metalowe kółeczko łącznikowe które łączy uchwyt z nitką. Wow, na tym kółeczku to można powiesić słonia, takie to dziury musieliśmy znosić. Resztki włosów jeżą mi się na głowie, podnoszę garmina i nie patrzę tylko obmacuje. Chyba cały, wymieniam kółko. Nie patrzę, wpinam w uchwyt. Ruszam cały się gotuje, zerkam chyba dobrze. Tak dobrze i kamień spadł mi z serca. Tu do mety nie możesz być niczego pewny, wszytko się może zdarzyć. Zaglądam na chwilę do serwisu rowerowego w Kowarach. Czyszczę i smaruje napęd. Jutro niedziela, a serwis na promie planuje objechać w nocy. Świeradów Zdr. to już końcówka gór na maratonie, ostatnie zjazdy i cudowne widoki. Bardzo udany miałem ten górski kawałek na maratonie, świetnie się jechało i pogoda dopisała. Po dobrym śniadaniu postanowiłem odpocząć od sklepowego jedzenia. Inwestuje w siebie. Zamawiam obiad w knajpie. Zupę odpuszczam bo mają tylko rosół, ale na drugie udaje się wynegocjować wielki półmisek makaronu, filet i surówki. Nareszcie dobre rowerowe jedzenie, to czego najbardziej mi brakowało. W Zgorzelcu spotykam na chwilę W.Jańczaka. Przejazd wzdłuż Nysy jest zamknięty (festiwal) i niestety muszę dreptać 2-3 km z buta. Ścisk, hałas, wyziewy z grilla ciekawy sposób na spędzanie wolnego czasu. W Ruszowie na pk30 małe podsumowanie dnia-240 km po 12 godzinach jazdy. Świetnie to poszło, optymistycznie patrzę w przyszłość i zmieniam nastawienie na bardziej bojowe. Zakupy na noc w małej zapomnianej mieścinie, wybór żaden, a ceny z kosmosu. Nadchodzi noc, mroczna, burzowa, taka z sennych koszmarów. Do pk. w Nowe Czaple idzie jeszcze w miarę sprawnie z krótką przerwą na przeczekanie burzy. Koło północy zaczyna się piekło, piekło lubińskich bruków. Droga jest mokra po opadach,dziury są jak kratery na Marsie. Próbuje z lewej, prawej, środkiem, takim małym piaszczystym wężykiem koło drogi. Wszędzie jest źle. Głowa telepie się na karku, czuje jakby przystawiono mi młot pneumatyczny do kasku. Ból jest nieznośny, sięga głęboko tam gdzie jeszcze nigdy nie byłem. I nagle przerwa-asfalt. Cudownie, jest wspaniale, rozpędzasz się by po chwili wpaść w kolejną brukową przecinkę. Beznadziejny kawałek, zniechęcenie i taka ogólna bezradność. Ile walczyłem!? godzinę,dwie? W końcu przerwa na przystanku masaż i krótka drzemka. 35 km w 4,5 godziny to mój rekord na tym maratonie:) Odchodzi problem z objazdem, jadę na prom w Połęcku. Tu punkt serwisowy ma T. Ignasiak. Mój napęd jest w doskonałym stanie, dodaję tylko trochę smaru. Chwilę czekam na prom, w międzyczasie budzi się Tomek i częstuje gorącą herbatą z miodem. Teraz ma być już z górki,znaczy płasko z wiatrem w plecy i po dobrym asfalcie. Po tym co przejechałem to już wszystko będzie autostradą:) Za promem jeszcze kawałek misz-maszu, a później czuję, że jadę na szosówce. Trójka nie schodzi z licznika, a czasami nieśmiało wskakuje czwórka. Chrum-brum,stuk-puk, za dobrze szło, coś strzela w napędzie. Łożyska? Może dostała się woda? Równo kręcę jest ok, przy zmianie rytmu trzaski. Zobaczymy jak to się rozwinie. Myk, myk mijają kolejne pk. Hop siup i już Szczecin. Szybko poszło i trochę odbudowałem się po tej koszmarnej nocy. Miłe spotkanie z kibicami H.Świerczyńskim i dwoma nieznanymi osobami w strojach BBT, można chwilę pogadać i zrobić komfortowe zakupy. Szybko się zbieram, bo noga podaje, wiatr z zachodu to trzeba korzystać. Do Wolina szybko i bez problemów i tu już po zmroku wjeżdżam na ruchliwą DK3. Ruch jest duży, tiry grzeją ponad 100 km/h i rzuca mnie kilka razy jak piórko. Czuje się niepewnie między jezdnią, a stalowymi barierkami. Jakoś tak ciężko utrzymać się na rowerze w pasie technicznym. Robię chwilę przerwy i to pomaga. Tak trochę na raty dociągam do zjazdu na Międzyzdroje. Ładuje ostatnią paczkę do garmina, niecałe 350 km. Ha ha, tak sobie pomyślałem, że to całkiem blisko :) Tysiące zamieniły się w setki, setki zamienią się w dziesiątki, po południu powinienem dojechać, jak dobrze pójdzie. Najważniejsze to przejechać ten turystyczny odcinek do Mielna w nocy. Reszta jakoś pójdzie. Dobrze idzie do Trzebiatowa, zamula , ale jakoś idzie. Na jednym z takich ozdobnych rond haczę tylnym kołem o kostkę. Kontrolowany upadek: obijam lewe kolano i lewy nadgarstek. Boli jak zawsze i da się żyć, ale wmieszała się w to wszystko prawa ręka i wybijam kciuk. Konkretnie boli. Każde kliknięcie w klamkomanetkę będzie przypominało: po co ci to było?! Trafia się leśna wiata to korzystam.Spartańskie warunki: twarda ława, zimno, długo się nie pośpi, a może wcale. Boli jakby mniej, a może mniej się czuje. Kołobrzeg o 6-ej, Ustka o 12-ej, jeszcze nie jest tak źle. W końcu zamulanie przechodzi w bunt, organizm mówi dość i już. Nie pojedziesz, bo wystarczy nie postoisz, bo wszystko boli, nie pośpisz, bo jednak adrenalina wciąż trzyma. Małe przekupstwo, zakupy w sklepie trochę słodkiego, ciut słonego, chwila przerwy. Wystarczy ,żeby pomarzyć o domku, dzbanuszku świeżo zaparzonej czarnej herbaty, o kapciach. Ha ha. Powoli ruszam, nic nie jest lepiej i znowu zaczyna strzelać napęd. Jak utrzymać ,te spuchnięte opadające powieki!? Patrzę na garmina 60 km do końca, daleko. Zajebiście daleko. I wtedy wpadam w dziurę i łapię gumę.Wkurzyłem się mocno, tyle km.przejechać, tysiące dziur ominąć i tu, teraz złapać gumę. Łapię dętkę, zamiast łyżek wtyczka od ładowarki i już się pompka grzeje. I poniosło mnie, J.Żarnowieckie,ostatnie "góry" nad morzem i ten cudowny kawałek bruku na koniec. I jest czeka, miła, empatyczna, sympatyczna "maratonowa maskotka":) Młodzi mówią cool ha, ha. Przyniosła mi szczęście, mnie i wielu innym. No i możecie wierzyć lub nie fajnie było.
Jurgów-Głodówka-Stryszawa-Istebna-Kietrz-Głuchołazy-Złoty Stok-Stronie Śl.-Międzylesie-Kudowa Zdrój-Radków. MRDP III Budzę się parę minut po 6-tej. Pobolewa kark, dochodzi ból przy pochylaniu głowy przód tył. Jem zupki na śniadanie, ogarniam się i po 7-mej ruszam. Słonecznie, ale na razie rześko i zimno. To nie problem, bo czeka na rozgrzewkę podjazd w Brzegach którego nie lubię ze względu na dziury. Na świeżo i w dzień idzie to sprawnie. Zaliczam pk na Głodówce i wymieniam lokalizator na nowy. Sprawnie i szybko przez Zakopane, a w Czarnym Dunajcu robię sobie sweet day z okazji półmetka.Smakuje wybornie, no ale niestety kończy się tak jak było do przewidzenia :) Garść cyferek po 5-ciu dniach jazdy:1680 km,czas jazdy 76 h,avg. 23,5 km/h w pionie 12 tys. sen około 15 godzin. To pozwala mi planować ukończenie maratonu na 9 dni. Jest bezpieczny zapas kilometrów, żeby wyrobić się w limicie. Dalej w drogę: Jabłonka, Krowiarki i ta koszmarna remontowana droga do Stryszawy, a stąd tylko rzut beretem do moich rodzinnych stron :) Sentymenty i kremówki muszą zaczekać, trzeba trzaskać kilometry, choć lepiej tu pasuje słowo orać. Pogoda dopisuje i widoki w Beskidzie Żywieckim i Śląskim przepiękne, nastrój psują zakorkowane drogi, niby "kultowy" podjazd w Szare, jedyny podjazd który robię z buta i koszmarny kawałek bruku przed Koniakowem. Na koniec bardzo udanego dnia robię rekordowe zakupy za 11,99 zł w Goleszowie. Mam zajawkę na słone i testom na przydatność rowerową zostają poddane krakersy. Otwieram paczkę i kilka ląduje w kieszonce. Biorę jednego, łamie się, próbuje z następnym podobnie. Po chwili w kieszonce ma mąkę krakersową. Podbieram kolejne krakersiki z opakowania i przekładam do lewej ręki, tak sobie będę podbierał po jednym. Ściskam delikatnie, ale telepie na dziurach i ściskam mocniej trach i już nie ma połowy, a po chwili zostaje wspomnienie. Biorę tą paczuszkę do lewej ręki, w dogodnej chwili sięgam prawą. Pomysł wydaje się dobry do momentu kiedy na zjeździe rower zaczyna podskakiwać na dziurach i obserwuje w świetle latarki jak kaskada ciasteczek ląduje na drodze. Daje spokój i resztki chowam do kurtki. Zapowiada się ciężka noc. Boli mnie kark, nadgarstki, tyłek, popękane wargi i kolana.To w sumie jest dość komfortowa sytuacja, bo nie muszę skupiać się na jednym bólu, wybieram sobie raz to raz tamto. Najgorzej doskwiera kark, jakoś tak nie ogarniam na raz drogi i podglądu garmina i muszę kiwać głową co jest dość bolesne. W środku nocy próbuje masaży, na chwilę się kładę i chyba ciut przysypiam. Niewiele to daje, więc dalej jadę stosując zasadę kryzys rowerem zwalczaj. Tak się rozochociłem tym kręceniem, że mylę pk Głuchołazy z Głubczycami i już o 4.30 puszczam sms-a. Ha ha nie ma tak dobrze trzeba jeszcze 50 kilosów dokręcić. Śniadanie o 7-ej w Głuchołazach, sałatka jarzynowa, pasztet i pomidory, a na deser ciastka, oczywiście z mlekiem. Kibice się wycwanili i taka chwila przerwy to dla nich nie lada gratka, zaczynają bombardowanie sms-we. To właściwie jedyna chwila kiedy można było przez moment popisać. Jadę dalej lekko rozleniwiony, słonko przygrzewa, wszystko mnie napiernicza i w pewnym momencie mam dość. Pełno tu pól, a na nich takich wielkich okrągłych beli słomy. Wybieram sobie jedną, nie marudzę, że to nie siano rozkładam kurtkę i walę się na stertę rzepakowej słomy. 1,5 godziny snu i jestem jak nowo narodzony. Nic nie boli, kilka razy macam kark , czy to aby na pewno mój?! Takie to cuda czyni rzepakowa słoma :) W Paczkowie ładuje kolejną paczkę do garmina, zostało trochę ponad 1100 km, toż to można machnąć w 48 h :) Złoty Stok, Stronie, a później ogrom stresu bo droga przez Puchaczówkę zamknięta. Na przełęcz bez problemu, a na zjeździe przemykam niepostrzeżenie remontowany odcinek. Podjazdy nie są problemem tu najgorzej idą koszmarnie dziurawe zjazdy. Każda cząstka ciała, roweru musi wiedzieć, że byłeś w Sudetach. W Różance muszę podładować komórkę u życzliwych ludzi, żeby potwierdzić nocleg i pierwsze co dostaje to szklankę kompotu, a chwilę później następną. Przez głowę przemyka myśl: jak Ty wyglądasz? Chyba wzbudzasz litość?! Wszyscy których spotkałem na trasie wyglądali na zajechanych, ale ja przecież wyglądam znakomicie:) Końcówka dnia to przejazd odludnymi przygranicznym terenami, a następnie podjazd z Kudowy na Szczeliniec W. Tu przypuszczam forumowi kibice wspierają mnie dopingiem, ale już ciemnawo i nie wiem kto? Męczący zjazd do Radkowa, bo ruch duży, przeszkadzają samochodowe światła i w końcu zasłużony odpoczynek. W planach powinienem już być po górkach za Zgorzelcem przed Gubinem to jest 250 km w plecy i szykować się do finiszu:) Plany to dobra rzecz. Tam na górze pewnie maja niezły ubaw :)
MRDP II Lubaczów - Radymno - Ustrzyki Górne - Nowy Żmigród - Banica - Muszyna -Stary Sącz - Jurgów. Budzę się skoro świt. Kark dalej pobolewa, ale mogę nim skręcać ciut więcej niż wczoraj. Przebieram się w nowe ciuchy, wyrzucam stare skarpety, jem ciepłe zupkowe śniadanie :) Mały przepak, smarowanie łańcucha i w międzyczasie odpalam garmina. Po 6 jestem gotowy do drogi. Dojeżdżam do trasy i wyłącza się garmin. Zmieniam baterie i nic, nie ma śladu. Pokazuje się tylko ślad dojazdu. Resetuje go kilka razy, wysuwam i wsuwam ponownie kartę pamięci i nic. Próbuje ustalić przyczynę i ogarnąć temat. Cały czas stoję na skrzyżowaniu i podchodzi do mnie starsza pani. Mówi , że obserwuje mnie od samego rana. Co się stało i czemu tak macham tymi rękoma? :) Mówię , że mam problem z nawigacją i zastanawiam się co zrobić. Zaprasza mnie do siebie na herbatę i mogę się tu trochę ogrzać. Częstuje swojskimi pomidorami i ogórkami domowej roboty. To było bardzo miłe i sympatyczne. Dziękuję. Pada na kartę. Trzeba wymienić i wgrać na nowo pliki. Kartę kupuję w Media, a pliki próbuje wgrać w miejskiej bibliotece. Nie za bardzo ogarniam kompa w tej bibliotece i nie wiem czy zrobiłem to poprawnie. Już w domu okaże się, że zabrałem ze sobą trzy robale :) W każdym razie garmin nie czyta nowej karty, ale odpalam na raty starą. Postanawiam na razie jechać, a w Przemyślu ostatnim cywilizowanym miejscu przed Bieszczadami spróbować jeszcze raz. W rynku szukając serwisu rowerowego wpadam do apteki. Altaziaja przynosi chwilową ulgę na kark. W serwisie przyjmują mnie życzliwie. Próbuje tu ponownie przenieść pliki na kartę i nic. Wychodzi, że to problem z połączeniem z garminem, a nie z kartą. Zostaje więc przy starej karcie i garminie który w każdej chwili może strzelić focha. Pół dnia w plecy, to już są spore straty. Po 17-tej z duszą na ramieniu i pełen obaw opuszczam przepiękny Przemyśl. W Ustrzykach D. robię zakupy na noc. Pod sklepem mnóstwo natrętnych lokalsów oferuje alkohol i papierosy. Nie mogę w spokoju zjeść:ustawia się kolejka i każdy musi zapytać czy czegoś nie potrzebuje? W końcu bluzgi i dają spokój. Inaczej się nie da. Pk12 pod Caryńską o 23-ej. Wychodzi, że od rana przejechałem 160 km, pocieszam się, że teraz będzie tylko lepiej. Po północy zatrzymuję się na szczycie podjazdu, coś ociera o obręcz. Robię kilka kółeczek w lewo , prawo, coś tam poprawiam i wychodzi , że jest dobrze. Stoję na środku drogi otoczony lasem zadupie totalne, patrzę przed siebie potem do tyłu i widoki podobne. Ha kurna do przodu,czy do tyłu? Zerkam na kompas, no ale tu pełno serpentyn, odpalam telefon-brak zasięgu. Ha jak nie wiesz co zrobić: to najlepiej zapytać kogoś o drogę:) No i jedzie babka samochodem, zatrzymuje się: jedzie pani z Ustrzyk? Tak. Nie za zimno na rower? Bywało gorzej. Ha ha to był jedyny samochód jaki mijał mnie w nocy w Bieszczadach :) Cisza,spokój, rześkie powietrze i temp.3-5 stopni takie to luksusy miałem na beskidzkiej pętli. Nad ranem minąłem zadowolonego i uśmiechniętego wielkiego podróżnika Emesa :) W Nowym Żmigrodzie zakupy i śniadanie w wiadomym sklepie (13,95 zł to nie był rekord) i tu niestety stwierdzam, że wcięło mi buteleczkę smaru i trzeba gdzieś wstąpić po drodze. No i niespodzianka podjeżdża Tomek, znak,że nie tylko ja mam problemy. W drodze do Gorlic mijam walczącego z folią NRC Wigora, niesamowicie walczącego Roberta z BS ( pozycje na rowerze ma w kształcie półksiężyca), a tuż przed wjazdem do miasta zjeżdżającą na stacje Orlen Hipcię!? Niespodzianka. Zjeżdżam na chwilę do serwisu rowerowego, czyszczę napęd i smaruje łańcuch. Robi się piękna słoneczna pogoda, nóżka podaje, a ja zaczynam skakać po tych hopkach. Góry to jest to coś wspaniałego, podjazdy zjazdy i niesamowite widoki. Lekko i przyjemnie to idzie, na sporym luzie, ładuje baterie i cieszę się jazdą. Zaliczam pk w Banicy, Muszynie, Starym Sączu. Nocleg planuje w Jurgowie, ale jak pójdzie źle to dociągnę do Głodówki. Komfortowa sytuacja. Przed Krościenkiem nad Dunajcem psuje się pogoda zaczyna tradycyjnie mocno dmuchać i mocno padać. Tu ostatni raz mija mnie Tomek, za kilkanaście godzin wycofa się z wyścigu. Wielka szkoda i żal. Kilkanaście km. dalej na podjeździe pod Hałuszową mijam radosnego, beztroskiego Hipka, jedzie i pisze sms-y na smartfonie:) Dla mnie to wyższa szkoła jazdy. Czy to bliskość noclegu, czy obecność Hipka sprawia,że podjazd robię najlepiej w historii stravy. Zjazd do Niedzicy, a później zakupy w Łapszach i na deser z całym majdanem Łapszanka. O 21.30 melduje się w Jurgowie. To był piękny i pełen wrażeń dzień.
Rozewie - Świbno - Gronowo - Sępopol - Gołdap - Sejny - Kuźnica - Narewka - Siemiatycze - Terespol - Zosin - Lubaczów. MRDP I Spod latarni na Rozewiu startujemy z lekką obsuwą. Przejazd przez Trójmiasto idzie w miarę sprawnie. Widać w kolorowej grupce kolarzy różne szkoły jazdy w mieście. Jedziemy dosłownie wszędzie: po jezdni, po ddr-ów, po chodnikach z lewej i prawej strony. Jadę w grupce z lokalsem i to oszczędza sporo nerwów i niepotrzebnego stresu. Na promie jesteśmy przed czasem i jest chwila , żeby pogadać z Olo i Turystą którzy zaszczycili nas na trasie. Jak było do przewidzenia nie wszyscy dojeżdżają do 16 i musimy poczekać po drugiej stronie na resztę grupy. W końcu dociera prezes i wygłasza stosowną formułkę. Część wyrywa do przodu, a ja wrzucam leniwe 30km/h. Powoli rozkręcam ten wymuszony postój. Sporo osób mnie mija, a najsławniejszy z nich to jeżdżący w jeansach. Za Rybiną po przeprawie przez Szkarpawę szwankuje mi garmin pierwszy i niestety nie ostatni raz. Próbuje go ponownie odpalić, ale nic z tego. Bawię się z nim kilkanaście minut, w końcu wymieniam baterie na nowe i w końcu odpala. Ruszam dziarsko do przodu i mijając kogoś ciągle słyszę : co Ty tutaj robisz? Kręcę waść kręcę :) Odbijam sobie z nawiązką w Suchaczu, na podjeździe mijam pięciu na zjeździe dokładam trzech, a na następnym podjeździe dokładam kilku kolejnych kolarzy. Na pk2 w Groniewie zatrzymuje się tylko na ubranie ciuchów na noc i włączenie oświetlenia. Noc mija spokojnie ,w końcu towarzystwo się rozjechało, wpływa to na mnie kojąco:) , a kilometry lecą błyskawicznie. Na 400 km ładuje 2 paczkę do garmina, a gdzieś 30 km za trójstykiem , a przed Rutka Tartak mogło być dla mnie po imprezie. Zaczyna padać, spada gwałtownie ciśnienie. Mroczy mnie raz , potem drugi, a za trzecim razem ląduje w rowie. Rów jest wysoki na 2 m i prawie pionowy. Lecę do przodu i od razu walę kaskiem w ziemną ścianę. Czuję, że kark przesuwa mi się do tyłu o tyle, o ile wystaje kask. Przyćmiło mnie nieźle. Ruszam głowa w lewo, prawo wszystko sztywne. Człapie z rowu i do razu na rower. Pójdzie, albo nie. Idzie tylko cholernie boli kark. Jak boli to znaczy że żyje. Kawałek dalej mijam Gustava i Gavka. Poznali mnie znaczy wszystko w normie :) W Sejnach zaliczam pk5 i uznaje,ze nie ma co się na razie szprycować środkami przeciwbólowymi. Cały czas pada na szczęście temp.oscyluje w granicach 15-16 stopni i to wystarcza żeby nogawki i buty schły na bieżąco. Wjeżdżam powoli na Białostocczyznę i tereny przygraniczne to dość odludne miejsca. Przeważają tu drewniane domki, ludzie są zdani tylko na siebie. Skończyły mi się zapasy, jestem głodny.Sklep o romantycznej nazwie "Pszczółka" trafia się dopiero po południu. Jem śniadanio - obiado - kolację i robię zapasy na noc. Spotykam tu Maćka Blimela, który proponuje posiłek w knajpie, ale dla mnie to są marzenia ściętej głowy. Po godz.14 zaliczam pk6 w Kuźnicy. Tereny są odludne przeważają lasy, martwi mnie też deszcz bo w drodze do Narewki mam do przejechania terenowy odcinek w Łużanach. Jak wszystko tak pływa to być może będę musiał nadłożyć 25 km objazdu. Na szczęście jest sporo błota, ale grunt w miarę stabilny i daje radę po tym przejechać. Pk7 w Narewce zaliczam o 20.20. Tu niestety opady przybierają na sile, zrywa się porywisty wiatr. Nie ma gdzie się schować przed deszczem, są tu takie śmieszne malutkie wiaty z plexy które przed niczym nie chronią. Trzy razy próbuje wystartować i niestety wiatr i zimno zrzucają mnie z roweru. Wytelepało mnie nieźle, rozgrzewam się za wiatą,wykorzystuje słabszy wiatr i w końcu ruszam. W Hajnówce korzystam z przy stacyjnych zabudowań żeby trochę się ogarnąć i przeczekać nawałnice. Dość szybko ulewa przechodzi w przelotny opad i ruszam dalej. Nie planuje spać tej nocy. O 1.30 osiągam pk8 w Siemiatyczach, a kawałek dalej przejeżdżam przez most na Bugu.Nieprzyjemny kawałek, trzy razy startują do mnie psy. Słyszę je , ale nie mogę odwrócić głowy ze względu na sztywny kark. Szybciej kręcę i to na szczęście wystarcza. W nocy zatrzymuje się tylko raz na przystanku, żeby rozmasować kark, przełożyć coś do kieszonek i wyciągnąć się na chwilę na ławce.Pk9 śniadanie i zakupy robię w Terespolu przed 7 rano. Mimo wczesnej pory spore kolejki, życzliwi ludzie jednak mnie przepuszczają. Jem i pakuje zakupy na cały dzień do kieszonek i sakwy. Taki schemat będzie obowiązywał do końca maratonu. Wszystko to idzie dość sprawnie, ale i tak zajmuje około godziny czasu. Dalej w drogę, przestało padać i temp. około 20 stopni idealne warunki do jazdy. Świetnie się czuje i znakomicie się jedzie pomimo dziurawych dróg. Nie ma dużego ruchu to można jechać dosłownie wszędzie i zawsze znajdzie się jakiś przyzwoity kawałek asfaltu. Ciągle myślę, o tym przyśnięciu. Czemu wczoraj,a nie dziś? Widoków ciekawych tu niewiele jest za to sporo miejsc martyrologii więźniów w czasie II wojny światowej. Pk10 w Zosinie po 14 i już wiem,że nie dociągnę do Przemyśla. Nocleg i zakupy wypadają w Lubaczowie po 1125 km jazdy. Łapie mnie tu spory napad głodu, znak ,że zapasy glikogenu się wyczerpały, spaliłem to co dobre i od tej pory będę skazany tylko na sklepowe jedzenie. Jem tu pierwszy ciepły posiłek zupki błyskawiczne:pomidorową i złotego kurczaka :) Planowałem 1200 km przez pierwsze dwa dni, ale pogoda była kiepska, no i te drogi. Na razie obsuwa jest niewielka i jestem dobrej myśli.
To był kiepski rok dla mnie. Nic nie układało się tak jak powinno. Na wiosnę byłem w czarnej finansowej d..ie i nic nie zapowiadało, że może być lepiej. Pod koniec marca wypadek miał Robert 1973 przybyło wątpliwości, a moje szanse na start oscylowały na poziomie 5%. Pod koniec kwietnia napisała Kot o swoich problemach ze zdrowiem i z zapytaniem :czy jadę? Odpisałem, że szanse są marne i czarno to widzę. Wszystko odwróciło się w maju. Przytuliłem trochę grosza, w czerwcu i lipcu było podobnie. Odpuściłem wszystkie starty i skupiłem się tylko na MRDP. Oczywiście ktoś inny kupiłby jakieś spodnie, buty, poszedł z kumplami na piwo.Ja ciułałem każdy grosz na imprezę do której przygotowywałem się już w ubiegłym sezonie, poprzednich latach. Jak nie teraz to kiedy?! Czekać kolejne cztery lata? Sportowo nie byłem za bardzo zapuszczony bo kręciłem trochę na treku, a w maju po wymianie łańcucha zacząłem śmigać na Kubusiu jeszcze niewiele, ale w czerwcu już wskoczyłem na swoje normalne tory. Pod koniec lipca zrobiłem finansowy rachunek sumienia i wyszło, że będzie biednie, ale będzie. Prze serwisowałem Kubusia, opłaciłem startowe, bilety i kupiłem kilka niezbędnych rzeczy. Do wymiany pilnej zostały koła i mocno wyjeżdżone buty. W tylnym kole wymieniłem zapadki licząc, że jakoś to będzie. Sporym zmartwieniem były buty, podeszwa zrobiła się miękka, zaczęły pobolewać podbicie, kostki,kolana, a czasami achillesy. Byle czego nie kupię zgodnie z dewizą, że "biedny Szkot kupuje najdroższy garnitur, bo wie , że będzie go miał do końca życia". Zostałem więc przy starych butach ryzykując tym samym kontuzje i niepożądane bóle.Wiele osób mnie wtedy wspierało i życzliwie pomagało.Wydaje się, że zrobiłem wszystko co mogłem na tą chwilę zrobić i przygotowałem się w miarę dobrze do imprezy.Wydawało się, że po przejechaniu GMRDP i BBT 2016 nic mnie nie zaskoczy. Bardzo się jednak myliłem.
To już chyba ostatni raz przed maratonem.Mile widziane życzliwe,motywujące wsparcie w postaci sms-ów,o każdej porze dnia i nocy :) Nr.tel.zostawiam u Olo z zacnego forum podrozerowerowe.info. JESZCZE PROŚBA DO WSZYSTKICH KIBICÓW.RÓBCIE FOTKI NA TRASIE.DLA NAS TO BEZCENNA PAMIĄTKA.
Witam.
Najchętniej na kilka, kilkanaście dni z sakwami gdzieś w Polskę.Chętnie też bez-noclegowe jednodniówki z dwójką trójką z przodu.Kiedyś sporo terenu i fotek,dziś więcej asfaltu.Lubię wyskoczyć na chwilę i po prostu cieszyć się samą jazdą.To już szósty rok dość intensywnej jazdy i wciąż spora frajda.
"Na co dzień" krótkie 50-150 km przebieżki po przepięknej jurze.Swoje osiągnięcia będę wpisywał na bieżąco.Wspomnę jednak ,że zdarzyło mi się przejechać 3 tys. w miesiącu,jak również pokonać 500 km w dobę.Staram się jeździć cały rok.Lubię też wyskoczyć w Taterki, a zimą na narty i pochodzić z kijkami.Wpadłem tu na chwilę bo mam trochę planów na przyszły rok, a nie wszystko mogę wyczytać z blogów.